wtorek, 29 listopada 2016

80. Safari w Amboseli




20,21.10.2016

    Ile kosztuje safari w Kenii? Jak to wygląda w praktyce? Co to jest ,,Wielka Piątka Afryki”? O tym będzie ten post.
    

   W Kenii jest sporo parków narodowych i rezerwatów. Najpopularniejszymi i być może najlepszymi są: Masai Mara, Amboseli, Tsavo East, Tsavo West. Przed wyprawą zastanawiałem się, który z parków wybrać. Ostatecznie wybór padł na Amboseli. Przeważyła bliskość od Nairobi, możliwość zobaczenia Kilimandżaro i duża populacja słoni na terenie tego parku. A ja uwielbiam te zwierzęta.
    
   Wysłałem kilka maili do firm organizujących safari z Nairobi. Rozpiętość cen zdziwiła mnie nieco. No i owe ceny okazały się dość wysokie. Ale raz się żyje, więc postanowiłem tym razem nie skąpić sobie grosza. Możliwości są takie, że można albo dołączyć do jakiejś grupy, albo samemu lub w małej grupce (np. 3, 4 osoby) wynająć samochód z kierowcą, przewodnikiem. Pomijam tu oczywiście zorganizowane wyjazdy przez biura podróży, typu Itaka, itp. W końcu po wymianie kilku maili wybrałem Sunrise Safaris. Wydawali się stabilni, mieli dobre referencje i organizowali wyjazdy zarówno z Mombasy jak i z Nairobi. Cenę ustaliliśmy na 650 dolarów za 2 dni, za 2 osoby. Niektórzy za to samo chcieli 800 dolarów. Jedna z firm zaśpiewała nawet 890 dolarów. Cena w Sunrise Safaris zawierała: dojazd do Amboseli, powrót do Nairobi, opłatę za wjazd na teren parku, nocleg w Sentrim Tented Camp oraz pełne wyżywienie. Zaletą tego rozwiązania był luz w samochodzie i ogólnie swoboda. Gdy dokoptuje się do jakiejś grupki, czasem nie wiadomo na kogo się trafi. A może na jakiegoś rozpychającego się gbura, albo rechoczącą wariatkę? Można trafić, na ten przykład, na śmierdzącego czosnkiem Niemca, lub pijanego AngolaJ Marzyłem o safari od młodzieńczych lat. Nie chciałem sobie psuć zabawy jakimiś niezależnymi ode mnie okolicznościami. Wspomnę jeszcze, że gdy zwiedzaliśmy Nairobi z naszym kenijskim przewodnikiem - kolegą, zaproponował on nam safari własnym autem za 300 dolarów. Nie skorzystaliśmy jednak.
   


    No ale zaczynamy wielką przygodę. Punktualnie o 6 rano schodzimy pod naszą klatkę schodową, gdzie nasz samochód z kierowcą stoi już gotowy do drogi. Piękna pogoda wprowadza w dobry nastrój. I widok porządnej maszyny w zielonym kolorze i z otwieranym dachem, w której to będzie nam dane spędzić kilkanaście godzin. Jedziemy zatem. Kiedyś myślałem, że safari oznacza polowanie. Nic bardziej mylnego. Safari, w języku suahili oznacza podróż. Powiedzenie, że jedzie się na bezkrwawe safari jest więc raczej bezsensowne.
 
w namiocie
 Jedziemy jakieś 5 godzin z przerwą na kawę gdzieś po drodze. Na miejscu instalujemy się w Sentrim Tented Camp. Witają nas w recepcji mokrymi ściereczkami do wytarcia rąk z kurzu i szklanką wybornego soku owocowego. Otrzymujemy klucze do kłódek do namiotu nr 10. Słowo namiot brzmi nieco byle jak, choć lubię spać pod nim, ale tu wygląda jak w porządnym hotelu. Łazienka, ciepła woda, fajne meble, prąd, lodówka i wszelkie wygody. Czekamy chwilę na obiad rozglądając się po okolicy. Po wyśmienitym posiłku nasz przewodnik zabiera nas na ,,pokład” auta i po chwili mijamy bramę Parku Narodowego Amboseli. Kilka chwil i już widzimy pierwsze zwierzęta. Mijamy stado zebr i antylop gnu, które jak mówią, Stwórca chyba stworzył dla hecy. Ni to koń, ni to krowa, za duża głowa, chuda pierś, cienkie nogi. Prześmieszne to zwierzaki.
    


   Jedziemy dalej piaszczystą drogą. Mijamy gazele i impale. W końcu widzimy pierwsze zwierzęta zaliczane do Wielkiej Piątki, słonie. Moje podniecenie sięga zenitu. A. jest spokojniejsza. Była już na kilku safari. Rodzinka złożona z około dziesięciu sztuk przechodzi dostojnie przez drogę tuż obok naszego samochodu. Słychać szelest trawy i szuranie słoniowych stóp po ziemi. Fotografuję oczarowany.
    



   Przy okazji. Wielka Piątka to najgroźniejsze ssaki Afryki. W jej skład wchodzą: słoń afrykański, lew, lampart, nosorożec czarny i bawół afrykański. Wymyślili ten termin biali  myśliwi, którzy kiedyś z lubością oddawali się polowaniom na Czarnym Lądzie. Jest tu pewna nieścisłość, ponieważ za najniebezpieczniejszego ssaka Afryki uważa się hipopotama. Mimo, iż jest roślinożerny to na koncie ma najwięcej istnień ludzkich. The Big Five of Africa jest dość znanym określeniem, ale występuje w Afryce również Mała Piątka. O jej istnieniu niewielu wie, a to równie ciekawe zwierzęta. Można je zobaczyć na południu Afryki. Do The Small Five zaliczamy: rohatyńca boreańskiego, bawolika białodziobego, ryjoskoczka, żółwia lamparciego i mrówkolwa. Kto wie? Może kiedyśJ
   


   Ale wracajmy do naszego safari, bo tu dzieje się coraz więcej. Zwierzyny jest całe mnóstwo. Widzimy: bawoły, hieny, guźce, sporo ptactwa. Kierowca często komunikuje się z innymi za pomocą radiostacji. Często powtarza się słowo: simba. W języku suahili oznacza lwa. Skąd wiem? Mój syn, jako mały chłopiec był wielkim fanem Króla Lwa. Chcąc, nie chcąc ścieżkę dźwiękową tego filmu znałem niemal na pamięć. Kierowcy komunikują się między sobą po to, żeby lwy zlokalizować. Turyści wszakże, muszą zobaczyć króla zwierząt. Jest ich, niestety, nie za wiele tutaj, ponieważ zostały wytępione przez Masajów.
    


   Wjeżdżamy na tereny bardziej podmokłe. Okresowe jezioro Amboseli, teraz w porze suchej, stało się babrzyskiem dla słoni. Brodzą w nim te piękne, majestatyczne zwierzęta z niemal widocznym zadowoleniem. Brodzą bawoły, którym ptactwo wydłubuje insekty ze skóry. Są kaczki, czaple, widać ptaki drapieżne. W dali majaczy wielka, różowa plama flamingów.
    Zbliża się wieczór. Czerwieniąca coraz bardziej tarcza słońca chyli się ku horyzontowi. Widoki są jak w bajce.
 



    Wieczorem kolacja w restauracji. Obfitość  jedzenia, jego jakość są wysoce zadawalające. Piwo Kilimandżaro smakuje tak jak cały dzień, wspaniale J Na koniec obsługa tańczy i śpiewa gościom kenijski szlagier: Hakuna Matata, co tłumaczy się jako: nie ma problemu i jest stale powtarzane przez lokalsów. My jednak siedzimy przy ognisku i oglądamy tradycyjny taniec Masajów. Zapraszali nas do swojej wioski za jedynie 20 dolarów od osoby. O nie, to nie dla nas. Nie lubimy komercyjnych szopek.
  



    Na drugi dzień po śniadaniu znów jeździmy po drogach Amboseli. Pogoda wymarzona. Widzimy Kilimandżaro jak na dłoni. Pięknie jestJ Kilka godzin, tysiące zwierząt, będą wspaniałe wspomnienia. Wracamy do domu, czytaj do Nairobi.




 Parafrazując Witolda Gombrowicza, powiem: Na koniec słoniowa trąba, a jeśli ktoś czytał … to bomba.







środa, 23 listopada 2016

79. Nairobi

18,19.10.2016

    
   
    Spotykamy się z A. na amsterdamskim lotnisku, skąd lecimy przestarzałym Boeingiem z podstarzałymi stewardesami do Nairobi. Lot trwa około 8 godzin, ale często serwowane posiłki i napitki umilają czas lotu. Wieczorem lądujemy w Nairoberry, jak często nazywane jest to miasto (robbery, to po angielsku rabunek). Tu stawiam pierwsze kroki w swoim życiu na półkuli południowej. Mamy jeszcze czas letni, więc zegarki przeskakują o dwie godziny do przodu. Teraz pora załatwić wizę. Ponieważ zamierzamy odwiedzić oprócz Kenii, Ugandę i Ruandę staramy się o wizę wschodnioafrykańską, która upoważnia do wjazdu do tych krajów. Kosztuje 100 dolarów i NA PEWNO jest do dostania na lotnisku w Nairobi. Przed przyjazdem tu czytałem różne, czasem sprzeczne wersje w Internetach na ten temat. Z ciekawości idę do informacji zapytać o tę wizę. Pani ogarnia mnie ospałym wzrokiem i leniwie, cicho wybąkuje, że nie ma takowych. Pierwsza chwila na lotnisku i już czuję, że jestem w Afryce. Niespełna godzinę po tej odpowiedzi mamy wizę wklejoną w nasze paszporty. Odbieramy bagaże i łapiemy taksówkę. A raczej taksówkarz łapie nas. Jedziemy pod adres gdzie będziemy nocować kilka nocy.
   
krzew dżakarandy
    Przed wyjazdem szukałem różnych możliwości noclegu w Nairobi. Trafiłem na (airbnb.pl) Jacka, Polaka, który mieszka wraz ze swoją piękną dziewczyną w Nairobi i jest dystrybutorem naszej wódki cytrynówki i cydru w Kenii. Mieliśmy w planach małą, wspólną biesiadę, ale musiał chłopina polecieć na kilka dni do Europy, więc, niestety, nie dane nam było się spotkać. Ale za to zostawił nam w lodówce butelkę wyśmienitego cydru i, oczywiście, cytrynówkęJ Docieramy na miejsce bez trudu. Poznajemy Gaitho, dziewczynę Jacka i osiedlamy się w miłym apartamencie. Mamy łazienkę z prysznicem i wanną, kuchnię oraz wielką sypialnię, ciekawie i gustownie urządzoną przez gospodynię. Szklaneczka cytrynówki na balkonie nowoczesnego osiedla, zapoznanie się z ciepłotą powietrza i kończymy wyczerpani dzień.
     
cóż za spojrzenie:)
    Rankiem przyjeżdża po nas kierowca, kolega Jacka i zaczynamy dzień w Nairobi. Za umówione 40 dolarów chłopak jest wraz z autem do naszej dyspozycji na cały dzień. Będzie naszym kierowcą, przewodnikiem, ochroniarzem, doradcą i … fajnym kumplem. Ruszamy w miasto.
     
    Nairobi założyli w 1899 Brytole, gdzieś pośrodku niczego, na kolejowym szlaku pomiędzy Mombasą a Kampalą w Ugandzie. Były tu tereny Masajów położone dość wysoko, bo ok. 1700m n.p.m. Dziś to nowoczesne, prawie 3,5- milionowe miasto, przypominające miasta europejskie. Rezygnujemy z oglądania Muzeum Narodowego Kenii i od razu jedziemy do dzielnicy Karen. Celem naszym jest muzeum Karen Blixen, duńskiej pisarki, znanej autorki wielu książek. Na podstawie jej biografii nakręcono sławne: ,,Pożegnanie z Afryką” z  Meryl Streep w roli głównej. Muzeum znajduje się w jej starym domu, w którym mieszkała w latach 1917-1931.
dom Karen Blixen
Wszystko jest tu oryginalne, jak zapewnia przewodniczka, z wyjątkiem podłóg w domu, które ukruszył ząb czasu, a raczej zęby termitów. Wstęp kosztuje 12 dolarów od osoby i w tej cenie zawarty jest przewodnik. Nam trafia się młoda, kontaktowa i kompetentna przewodniczka. Oglądamy dom, ogród, całe obejście, replikę urządzenia do palenia kawy. Siadamy na ławeczkach, rozkoszujemy się widokiem kwiecia i kolorowych motyli. W domu i kuchni umieszczonej na zewnątrz znajduje się mnóstwo sprzętu z tamtej epoki i trzeba szczerze powiedzieć, jest ciekawie. Wrażenie na nas robią sprzęty kuchenne. Przeznaczenie niektórych rzeczy jest dla nas zagadką. Czas tu płynie wolno, acz nieubłagalnie. 




kawa

    Zmieniamy klimat radykalnie i jedziemy do Kibery, największych slumsów Afryki. Żyje tu niemal milion osób przytłoczonych biedą. Podobno połowa ludności jest poniżej 15 roku życia, a odsetek chorych na AIDS sięga 20 procent. Jedziemy po drogach wzdłuż nędznych domostw zbudowanych z gliny, blachy, dykty i innych odpadów. Nocą jest tu być może niebezpiecznie dla turysty z aparatem na szyi, ale teraz w ciągu dnia raczej nic nam nie grozi. Robienie zdjęć jest jednak niezwykle trudne. Niektórzy na widok aparatu reagują cokolwiek nerwowo. Objeżdżamy więc kawałek terenu i kierujemy się w stronę centrum Nairobi.
    







Kinyozi Salon




  
   Miasto robi wrażenie. Zakorkowane, pełne ludzi, ładnych budynków. Parkujemy samochód i poruszamy się na piechotę. Przewodnik tłumaczy wiele rzeczy. Tu jest ministerstwo, tu autobus, tu drzewo. Wrażenie na nas robią ludzie. Bardzo ładnie i starannie ubrani. Pachnący. Kobiece fryzury mogłyby stanowić osobny rozdział. Treski, zaplatańce, misterna robota. Nie znam się na tym kompletnie, ale wyobrażam sobie ile czasu trzeba poświęcić na uzyskanie takiego fryzowego efektu. Kobiety z Europy Zachodniej to przy nich łachmaniary, takie odnoszę wrażenie. Czekolejdis pod tym względem górą. A. ze mną się zgadza. Kolejny mit obalony.
    
    Przy ulicach wiele pięknych drzew kwitnących na niebiesko. To dżakarandy, uczy mnie A. Jest to Jej ukochane drzewo. Mi bardziej podoba się drzewo zwane płomieniem Afryki, o oczojebnych, jaskrawych kwiatach. Według mnie są czerwone, ale ktoś kto się zna na kolorach pewnie by mnie wyśmiał.
    
    Trafiamy do serca miasta. Piękny park i oto stajemy przed Kenyatta International Convention Centre. 28 piętowy budynek prezentuje się okazale. Kontrola osobista i wchodzimy do środka. Szybką windą wjeżdżamy na samą górę. Widok na miasto z góry nieco onieśmiela mnie. A może to lęk wysokości? Powietrze jest lekko zamglone, ale upał daje się już nam we znaki. Zjeżdżamy.
    





   
    Włóczymy się jeszcze trochę po ulicach centrum. Gdy robię fotkę jakiegoś budynku, przyczepia się do mnie jeden gość. Każe mi pokazać fotografię. Tłumaczę mu, że jestem turystą. On mi odpowiada, że może terrorystą. Każda inność budzi w ludziach strach. Kolor mojej skóry i robiona fotografia budynku, wydawała mu się niepokojąca. Tu w Nairobi, wiedzą co to są zamachy. Wystarczy wspomnieć ambasadę amerykańska czy niedawny krwawy zamach w centrum handlowym, gdzie zginęło 71 osób. Zdjęcia oczywiście nie pokazuję.

    Kupujemy bilety do Ugandy w firmie Mash Cool na za parę dni i dzień powoli dobiega końca. Nie ma już czasu na sierociniec dla słoni, centrum żyraf czy Karura Forest. Jeszcze kilka sklepów i lądujemy w naszym przytulnym gniazdku. Jutro wielki dzień. Dzień safari.