czwartek, 29 stycznia 2015

23. Myśli nieuczesane w drodze do Bagan

24.11.2014

 
   Wydaje mi się, że jest tylko jedno takie miejsce na świecie, gdzie bez dodatkowych dekoracji można by kręcić baśnie lub filmy fantasy.
Właśnie dziś tam jadę. Bagan (Pagan), bo o nim mowa, to miejsce niezwykłe. Leży w środku Myanmaru nad rzeką Irawadi i jest największą atrakcją turystyczną tego wspaniałego kraju. W latach 1044 - 1287 miasto było stolica Królestwa Paganu, które to potem rozrastało się i rozrastało, aż przekształciło się w Birmę. Dziś można oglądać na stosunkowo niewielkim obszarze (13 na 8 km) ponad 2000! świątyń, stup, klasztorów i innych budowli buddyjskich. W czasach świetności było ich znacznie więcej. Po co tyle budowano? No cóż, pewnie każdy władca chciał poprawić swoją karmę, ot i powód. Ale dla mnie jest ciekawe również i to, że wśród tych budowli toczy się życie jakie toczyło się 100 czy 200 lat temu.
Pastuszkowie wypasają kozy, czy bydło a świat nigdzie się nie spieszy. Nie usłyszysz turkotu ciągników rolniczych, czy innych warkotów cywilizacji. Pośród historycznych stup czy pagód stoją prowizoryczne chaty z liści. Po prostu, można się przenieść w czasie. I tego właśnie chcę.
    Ale teraz jadę busem i  czeka mnie jeszcze kilka godzin jazdy zanim dotrę do Bagan. Widoki za oknem są tak zachwycające, że szczęka bez przerwy leży na kolanach. Jest po prostu pięknie. Bogactwo krajobrazu, egzotyka, niesamowitość świata tego. Nawet nie robię zdjęć, zresztą przez szybę i tak to nie ma sensu. Myślę o Mandalay, o tym co tam widziałem, przeżyłem. Trzeba powiedzieć (subiektywna opinia), że miasto ma duszę. Dowiedziałem się z doskonałej książki Grzegorza Torzeckiego - ,,Birma, Królowie i Generałowie" pewnego faktu, który czasem powodował, że przechodziły mnie ciarki, gdy spacerowałem po tym mieście, szczególnie po zachodzie słońca. Otóż, gdy budowano Mandalay, stosunkowo niedawno, bo w połowie XIX wieku, mnóstwo ludzi zamurowano i zakopano żywcem w miejscach takich jak: tamy, bramy wjazdowe, pałace, mury obronne, zacniejsze budynki, itp. Wierzono, że ofiary staną się duchami opiekuńczymi tych miejsc, zapewnią miastu powodzenie i będą go strzec. Potem, gdy wróżby były złe, liczbę ofiar powiększono o dalsze kilkaset osób! Jakimi kryteriami kierowano się przy wyborze nieszczęśników? Co musiał czuć taki człowiek, gdy go zasypywano? Czy się odruchowo bronił? Czy miał ochotę chronić te mury, które oddawano mu pod opiekę w tak drastyczny sposób? A co jest gorsze, tak ogólnie, czy gdy cię zamurują, czy zakopią żywcem? Makabra. Takie myśli mi chodzą po głowie, gdy tak jadę przez Birmę i patrzę na te nieziemsko piękne widoki.

Europocentryzm.......
     Ileż ten kraj wycierpiał. I jeszcze wojny z Anglikami. Wtargnęli 11 maja 1824 do Rangunu, zajęli najważniejszą świątynię Birmy, Shwedagon Pagodę i zamienili ją w skład broni rozlokowując tam swoje armaty. Łupili ten kraj i wiele innych przez wiele, wiele lat. Do dziś niewiele oddali. Z korony brytyjskiej królowej kapie krew i sperma. Krew ofiary i sperma najeźdźcy. Chełpili się tym, że nad ich imperium słońce nigdy nie zachodzi. Dziś w tym imperium słońca jak na lekarstwo, a role się odmieniły i teraz inni najeżdżają Wyspy Brytyjskie. Za chlebem- jedni, szerzyć islam- drudzy. Bezmiar sprawiedliwości. A, jeszcze jedno o koronie brytyjskiej. 29.11.1885 Brytole wdarli się do pałacu w Mandalay, zdetronizowali króla Thibawa (ostatniego króla Birmy), spalili olbrzymią bibliotekę i zrabowali co się dało. Najsłynniejszym łupem okazał się rubin - Padamyar Ngamauk, który to zwinął niejaki pułkownik Sladen. Kamień wkrótce pojawił się w koronie królowej Wiktorii, a pułkownik dostał tytuł szlachecki. Kilkakrotnie wzywano dwór brytyjski do zwrotu rubinu. Do tej pory bezskutecznie. Wielu historycznych władców lub władczyń ma swoje przydomki, a to Kazimierz jest Wielki, a to Iwan jest Groźny. W mojej głowie, królowa Wiktoria ma swój pseudonim - Bezwstydnica. Może Birma mogłaby się zwrócić o pomoc do polskich komorników? Co jak co, ale w tej branży mamy (być może) najlepszych ludzi na świecie.
 
 
    I jeszcze jedna myśl chodzi mi po głowie. O bezsensie wojen. Otóż w roku 1547 potężny władca Birmy, Tabinshwehti zapragnął podbić Syjam (Tajlandię), miedzy innymi po to, żeby wykraść im białego słonia, którego mieli na swym dworze, a posiadanie takowego było marzeniem każdego birmańskiego władcy. Wynajął więc na wojnę portugalskich najemników- dzielnych artylerzystów. Pod murami Ayuthii, stolicy Syjamu, okazało się jednak, że poniósł porażkę. Trup ścielił się gęsto. Po drugiej stronie, wśród obrońców Syjamu walczyli krewcy...... Portugalczycy. Jawią nam się tu oni (Portugalczycy) jako........dzielni, średniowieczni emigranci zarobkowi z Europy. Sąsiad zabijał swojego sąsiada za dutki. I to na drugim końcu świata. Ot, taki bezsens. Mogli się pozabijać w swoich wsiach pod Lizboną, mieliby bliżej groby, a tak?
 
  No, ale dobrze, dość tych marszczy - czoło myśli. Dojeżdżam na miejsce. Yoo-hoo (okrzyk radości po angielsku). Jestem w miasteczku Nyaung U. To baza wypadowa dla budżetowych turystów do zwiedzania okolic Bagan. Wysiadam z minibusa i z miejsca jestem atakowany przez naganiaczy. Wsiadam do dorożki i każę się zawieść do jakiegoś taniego hoteliku. Po kilku minutach jestem w Winner Guest House. Daję młodzieńcowi z dorożki 1000 kyatów i wiję sobie gniazdko w pokoju nr 1. Za dobę płacę 20 dolarów. Na Birmę to dobra cena, standard mi pasuje, więc się nie waham. Jest ciepła woda, śniadanie wliczone w cenę, internet słaby (jak wszędzie) i dość ciekawi goście w tym przybytku. Pytam właściciela pensjonatu o taksówkę. Chcę zobaczyć zachód słońca z jednej z pagód, a nie chce mi się jechać rowerem.
Jestem wściekle przeziębiony. Taksówka ma być o 17, mam zatem czas na obiad i chwilę relaksu. Idę do pobliskiej knajpki, których tu sporo i jem pyszny obiad. Beef spicy curry z ryżem i zimny Myanmar. Niebo w gębie. Płacę 5000 kyatów (5 dolarów). Przed knajpką wypożyczalnia rowerów. 1500  kyatów za dzień, 750 kyatów za pół dzionka. Można też wypożyczyć elektryczny skuter za 5000 kyatów. Dziś jednak dam sobie spokój z wysiłkiem. Odpoczywam chwilę w pokoju, czekając na taksówkarza. Przed 17 puka do drzwi. Mówię mu, że chce jechać gdzieś blisko i gdzie nie jest tłoczno. Wiadomo, że chodzi o zachód słońca oglądany z pagód. Jedziemy przez polne drogi zostawiając za sobą niewielki tuman kurzu. Docieramy do

jakiejś pagody, na której znajduje się kilkanaście osób. Widok faktycznie zapiera dech. Ścielą się mgły na łąkach pośród mistycznych pagód i drzew. Nie mogę aparatem oddać tego piękna. Ciemny obiektyw i znikoma wiedza na temat fotografii nie pozwala na to. Niezwykle tu, cudnie. Marzenie się spełniło, ale czuję lekkie, niczym nie dające się wyjaśnić rozczarowanie. Może za dużo zdjęć Bagan obejrzałem w internecie, zanim tu dotarłem? Może droga do spełnienia marzenia jest ciekawsza i bardziej ekscytująca niż samo spełnienie go? A może to te przeklęte przeziębienie? Tylko krowa nie ma wątpliwości. Zwijam się z górnej części pagody wąziutkim, wewnętrznym korytarzykiem (co jest przeżyciem samym w sobie) na dół i idę do taksówkarza. Wracamy jadąc kilka minut do hotelu i gość kasuje mnie 15 dolarów. I to już przegięcie pały. Powiem szczerze, mam zły humor. Skasował mnie jak,...... no dobrze nie będę klął na blogu..... Ale kutas przegiął.
    Postanawiam wieczorem wypić kilka piw na polepszenie humoru i podniesienia morale. Idę do knajpki, zamawiam piwo, jedzenie i .....słyszę przy stoliku obok głosy Polaków. Zagajam rozmowę i po chwili siedzę z Nimi roześmiany i wyluzowany. Okazują się być wspaniałymi, inteligentnymi ludźmi w wieku ok. 35-40 lat. Jest ich czwórka, 3 samczyki i samiczka. Są z dużego miasta w Polsce, słynącego z tekstyliów. Na imię im: K, M, D, T. Są tak jak i ja, przeziębieni, ponieważ jeździli na pakach różnych pojazdów zanim tu dotarli z południa Myanmaru.  Widzieli w swoim życiu dużo, zwiedzili wiele krajów na różnych kontynentach. Jest się od kogo uczyć i z kim śmiać. Siedzimy pośród gwaru rozmów, a każdy z nas w jednej ręce dzierży dziarsko kufel a w drugiej chusteczkę. Dołączam do nich na kilka dni - tak uradziliśmy, a raczej zgodzili się przygarnąć mnie do swojej ekipy. I już mi lepiej.

czwartek, 22 stycznia 2015

22. Tekowy most


23.11.2014
    
    Po wizycie w buddyjskich świątyniach i klasztorach przyszedł czas na atrakcję w pobliżu Mandalay, most U Bein. Jadę z przewodnikiem na motorze, trzymając się go coraz mniej kurczowo. Mamy przed sobą kilkanaście minut jazdy zanim dojedziemy do Amarapury. Dodaję sobie kurażu żując betel, który dostałem od ,,mojego’’Birmańczyka. Co to takiego? Ano, betel to popularna w Birmie pobudzająca a jednocześnie uspakajająca używka. W liść pieprzu betelowego zawija się orzeszki palmy areki, smaruje się to mlekiem wapiennym i dodaje różne dodatki, w zależności od upodobań. Smak jest pikantno – gorzki. Nie jest to moja ulubiona używka, przyznam. Wydziela się mnóstwo czerwonej jak krew śliny, której nie powinno się połykać. Plują więc wszyscy gdziekolwiek, barwiąc ulice i nie tylko w rdzawo – brunatne plamy. Ich uśmiechy, czy raczej otwory gębowe po wielu latach żucia wyglądają... No cóż, to trzeba zobaczyć.

   
   Jadąc, widzę przy ulicy sikającego tubylca. Nie byłoby w tym nic dziwnego i godnego odnotowania, gdyby nie sposób w jaki to robi. Jak pisałem we wcześniejszym poście, Birmańczycy noszą longyi (rodzaj spódnicy, uproszczając). Sikają więc... w kucki, podnosząc do kolan przyodziewek. Pod spodem nic nie mają, więc tak im chyba wygodniej. Dyskrecja jest zachowana. Rozbawia mnie trochę ten widok... ale  może to ten betel, od którego mam w ustach nadmiar śliny. Uwalniam ją co rusz, spluwając mocno, podobnie jak inni, na mijanych motorach.

    Dojeżdżamy na miejsce. Legendarny most U Bein, najdłuższy na świecie most z drewna tekowego. Ma ponad 1200 metrów, zbudowany został w połowie XlX wieku. Nie spina on jednak brzegów rzeki  a jeziora Taung Tha Man. Przed wejściem na most zwiedzam kilka stoisk handlarzy, kupuję butelkę wody i każę przewodnikowi czekać w pobliżu na mój powrót. Jest wściekle gorąco, z pewnością powyżej 30 stopni Celsjusza. Wchodzę na most. Jest niedzielne południe. Sporo spacerowiczów, aczkolwiek, na szczęście turystów niewielu. Większość przyjedzie tu wieczorem robić pocztówkowe zdjęcia. Najpierw idę przez most nad płachetkami pól, a raczej poletek. Trwają prace polowe. Jest pora sucha, więc woda cofnęła się i można coś posiać bądź posadzić. Do pory deszczowej zdąży urosnąć.
Kliknij na zdjęcie, powiększ sobie.









     Teraz idę nad taflą jeziora. Mała łódka wraca z rybami z połowu. Widać - sieci rozstawiono w dobrym miejscu.  Jakiś wieśniak zygzakując łodzią zagania swe kaczki do domu. Pojadły narybku, roślinności wodnej, więc czas już do zagrody. Sporo wędkarzy moczy swe kije w nadziei na obfity połów. Pod każdą szerokością geograficzną, tak samo faceci (głównie) wytrzeszczają oczy obserwując swe spławikowe szczęście. Taniec spławika na spokojnej tafli wody jest dla nich tańcem piękniejszym niż pląsy Beyonce na scenie. Powolne przesuwanie się, przytapianie lub wynurzanie się spławika powoduje radość w sercu a poziom adrenaliny rośnie. To chyba dlatego mówi się o nich, że są wzrokowcami.











  

    Siadam w jednym z czterech zacienionych pawilonów rozlokowanych na moście. Nawiązuję rozmowę z mnichami. Jeden z nich jest w pomarańczowych, a drugi w szafranowych szatach.
Po chwili rozmawiam i śmieję się z miejscowymi pięknościami z twarzami ozdobionymi thanaką. Co to jest thanaka? Spieszę wyjaśnić, ponieważ to ważna część birmańskiej rzeczywistości. Większość kobiet i dzieci, a także niektórzy mężczyźni mają twarze wymalowane kremowo-białą lub żółtawą substancją. Jest to sproszkowane drewno specjalnego gatunku, zmieszane z wodą. Nakłada się ją na twarz w wielu celach. Ochrona przed słońcem, komarami, wiatrem i innymi czynnikami. Wybiela i wygładza skórę i nadaje jej blasku. Dodatkowo zwalcza pryszcze i po prostu upiększa. Czasem, dla dodatkowej ozdoby tworzy się na twarzy wzorki ułożone w kwiaty, liście, koła. Prastary kosmetyk, bardzo w Myanmarze rozpowszechniony.
   Dochodzę na drugi brzeg jeziora, kręcę się trochę pośród prymitywnych chat, po czym wracam na most i ,,na swój’’ brzeg. Tu niespodzianka, nie ma mojego przewodnika. Chodzę od stoiska do stoiska, od knajpy do knajpy i nic. Wcięło gościa. Nie martwię się jednak. Problem ma on, nie ja. Nie zapłaciłem jeszcze. Pól godziny trwają moje poszukiwania, czy raczej swobodne bujanie się po okolicy, gdy wreszcie znajdujemy się. Okazało się, że oglądał w jednej z ulicznych restauracji pod drzewem serial w telewizji i zapomniał o całym bożym (a raczej buddyjskim) świecie. Słowo restauracja należałoby tu wziąć, oczywiście, w cudzysłów.



  
   W drodze do hotelu zatrzymujemy się jeszcze w dwóch miejscach, po czym zapraszam mojego motocyklistę na obiad do miejscowej knajpki. Jemy na sposób typowo birmański.
Zamówiłem rybę, On kurczaka, a dostajemy początkowo kilkanaście małych talerzy z sosami, zupkami, przekąskami i warzywami. Ryba i kurczak też się w końcu pojawiają. Oczywiście, w podobnych jak pozostałe miseczkach. Jest i nieśmiertelny ryż. Niektóre potrawy smakują wspaniale, ale smak niektórych jest  bardzo dyskusyjny. Nie dla każdego do przełknięcia. Płacę 4000 kyatów (niecałe 15 zł) i jedziemy pod mój hotel. Rozstaję się z 15-oma dolarami i żegnam mojego przewodnika. Dziś wieczorem pokręcę się jeszcze po ulicach Mandalay, a jutro pojadę w jedno z najbardziej niesamowitych miejsc na Ziemi, do Bagan.



   




piątek, 16 stycznia 2015

21. Buddyzm Therawady


23.11.2014

    Po wizycie w prowizorycznej aptece i kupieniu leku na ból gardła, kupujemy na jutro bilet na busa Mandalay - Bagan. Firma nazywa się Ok Expres, koszt biletu to 9000 kyatów (9 dolarów). Zabiorą mnie o 8 rano z hotelu.
    Jedziemy na lokal market, po czym do Świątyni Mahamuni. Nie robię nawet zdjęć, bo jest tyle detali i szczegółów, że to nie ma sensu.  Potem i tak nikt nie chce oglądać tych zdjęć. Klimat ten trzeba poczuć na miejscu. Przed wejściem do świątyni ubierają mnie w longyi (longi), tradycyjny strój birmański. W dużym uproszczeniu jest to coś na kształt spódnicy. Chodzą tu w tym niemal wszyscy, zarówno kobiety jak i mężczyźni. Jest to płachta materiału 2 metry na 80 cm szerokości. Zszyta jest po bokach i sięga do kostek. Pod spodem nie ma nic, więc jest to bardzo wygodny i praktyczny strój. Ja mam krótkie spodenki. Także chodzę po świątyni boso i w longi, oglądam posągi Buddy, przypatruję się mnichom, tubylcom i turystom. Jedna rzecz przykuwa mój wzrok najbardziej. Oklejanie posągu Buddy listkami złota. Mężczyźni stoją i ze skupieniem wymalowanym na twarzach oklejają posąg Buddy. Jest on już nieco zniekształcony przez traktowanie go złotem przez setki lat. O przepychu panującym w tym miejscu nawet nie wspominam. To jest oczywiste. Czas na kolejną świątynię z posągiem leżącego Buddy. Jest tak wielki, jak ten słynny, leżący w Bangkoku. Tu już nie ma turystów i dlatego jest ciekawiej. Lubię oddychać atmosferą świątyń buddyjskich w samotności, a nie w turystycznym kociołku.

   Zbliża się 10.30, więc moto- przewodnik wiezie mnie w miejsce gdzie turystów, niestety, sporo. Miejsce typu ‘’must see’’ w Mandalay. Oto klasztor, czy raczej zespół klasztorny, gdzie setki młodych mnichów, właściwie dzieci i młodzieży, szykuje się do ostatniego dziś posiłku. Ustawiają się w rzędach, dzierżąc swe czarne misy na jałmużnę. Czekanie przedłuża się troszkę, turyści cykają fotki, młodzi i bardzo młodzi mnisi czekają cierpliwie. Po chwili, w skupieniu odbierają swą jałmużnę i idą do wielkiej stołówki. Tu w ciszy jedzą ryż, owoce i jakieś nieznane mi wiktuały. Widzę, że mają jakieś słodycze. Mogą tu jeść tylko 2 razy dziennie. Ok. 6 rano i teraz, o 10.30. Reszta dnia, to już tylko strawa duchowa. Ewentualnie, jak się dowiaduję, młodsi mogą się napić soku. Dla wielu dzieci klasztor to wielka szansa. Nie głoduje taki , ma możliwość nauki, nie musi pracować, co jest dość powszechne wśród dzieci Birmy. Popularne jest również wstępowanie do klasztorów. Można powiedzieć, że każdy facet w buddyzmie Therawady powinien doń wstąpić, przynajmniej raz w życiu.




    Nie jestem ekspertem od buddyzmu, ale spróbuje Wam, drodzy czytelnicy, coś o tym opowiedzieć. Może dla kogoś będzie to ciekawe? Jadąc do Azji Południowo – Wschodniej, musowo coś wiedzieć na ten temat. W buddyzmie istnieje pojęcie sansary (samsary), czyli wieczna wędrówka, przechodzenie przez różne stany istnienia. Jest to ciągle powtarzający się cykl narodzin, śmierci i ponownych narodzin (reinkarnacja), któremu podlegają wszystkie istoty żywe. To kim jesteś teraz, uwarunkowane jest twoją karmą, czyli sumą dobrych i złych uczynków z poprzednich wcieleń. Dobre uczynki przynoszą korzystne skutki, a złe – niekorzystne. W tym albo następnym wcieleniu. Karma zawsze wraca do ciebie, a złe uczynki nie zostaną ci odpuszczone, np. przez spowiedź. Dlatego, nawiasem mówiąc, czuję się tu w Birmie bardzo bezpiecznie. Zjawisko, powiedzmy, kradzieży nie jest problemem tak jak np. w krajach katolickich, gdzie wystarczy iść do księdza, wyszeptać wyuczoną formułkę i już jest się „czystym”. Tutaj nie ma odpuszczania grzechów. Kradniesz, czeka cię nieszczęście. Być może w przyszłym życiu, ale jest to nieuchronne. Subtelne różnice między religiami, choć trzeba powiedzieć, że buddyzm religią nie jest. Jest raczej drogą, którą jej wyznawca kroczy przez swój żywot. Jest to droga ku nirwanie (wyzwolenie się od samsary), która jest celem ostatecznym każdego buddysty. Dążąc do oświecenia, w Birmie prawie każdy mężczyzna wstępuje do klasztoru. Ciekawostką niech będzie fakt, że aby wstąpić do klasztoru, nie można mieć żadnych długów. Nie można schronić się w buddyjskie szaty uciekając przed dłużnikami. Edukacja klasztorna m. in. uczy jak być szczęśliwym i zadowolonym, aby pomnażać szczęście na świecie! Mnisi nie gromadzą bogactwa. Często jedyne co mają, prócz szat, to misy z laki, w które otrzymują jedzenie, jako jałmużnę. Wstają o świcie, gdy na zewnątrz jest tyle światła, by można zobaczyć żyły na własnej dłoni. Po porannej medytacji wychodzą na ulice miast, miasteczek, wiosek zbierać jałmużnę. Widziałem ten rytuał wielokrotnie. Jest powszechnym, acz ciekawym dla przybysza z zachodu, porannym zjawiskiem na ulicach. Idą w milczeniu, za spuszczonym wzrokiem dzierżąc w rękach żebracze misy. Nie okazują żadnych emocji, ani gdy nie dostaną nic, ani gdy ofiarodawca obdarzy ich solidną kopką ryżu, czy innego jadła. Tak postępował Budda, który nadał żebraczemu obchodowi rangę równorzędną z medytacją. Korzyść płynąca z takiej praktyki jest obustronna. Strony oddziaływają na siebie, poza tym ofiarujący powiększa zasób swoich zasług. ‘’Polepsza’’ swoją karmę. Mnich ma karmę rozumianą literalnie. Jak ważne jest to dla obu strony niech pokaże przykład, że gdy w 1990 roku podczas przemarszu 7000 mnichów ulicami Mandalay junta wojskowa użyła broni, mnisi w odwecie ogłosili akcję odwrócenia ,,mis”. Nie przyjmowano jałmużny od wojskowych i ich rodzin co spowodowało olbrzymi gniew generałów. Przez wiele lat w szafranowe szaty mnichów wnikały litry krwi.