piątek, 17 października 2014

10. Angkor

03.12.2013

    Chyba każdy wie, nawet dziecko, kim był Suryawaman II. To podstawa wiedzy o historii. Mowa tu, oczywiście, o dziecku kambodżańskim i realiach Kambodży. Suryawaman II wielkim władcą był i zbudował Angkor Wat. Jeden z siedmiu cudów średniowiecznego świata. Największą sakralną budowlę na świecie. W kompleksie Angkoru, który rozpościera się na obszarze 400 kilometrów kwadratowych Angkor Wat, czyli Świątynia Miejska jest budowlą sztandarową. Powstawanie tego miasta datowane jest na wieki od IX do XII. Angor jest uznawany za największe miasto sprzed rewolucji przemysłowej. Mieszkało tam milion ludzi. Warszawa miała powstać dopiero za kilka stuleci.




  Jest upalne, grudniowe popołudnie, jakkolwiek to zabrzmi. Wracam pełen wrażeń ze zwiedzania trzech najważniejszych świątyń w kompleksie Angkoru: Angkor Wat, Bayon, Ta Phrom. Niestety, na więcej nie pozwala czas.
Nie będę ich opisywał, jest tego dużo w Internecie, można poczytać, jeśli kogoś temat interesuje lub wybiera się do Kambodży. Powiem jedno. Warto było tu być i czuję niedosyt. Szczególnie Ta Phrom zrobiła na mnie wrażenie. Pokazuje moc dżungli. Kręcili w niej kilka scen do ,,Tomb Raider" z Angeliną J. Jest sporo turystów, ale da się żyć. Bywały miejsca, gdzie chwilami byłem sam. Poza tym atmosfera niezwykła. Małpy, słonie, dźwięki dżungli. Nieprawdopodobne miejsce.  Zabytek nr 2 w moim życiu. Pierwszym jest pałac  Bismarcka w Warcinie. Tam uczęszczałem do technikum leśnego.
    A oto kilka fotek zebranych w krótki filmik. Zaczyna się od wróżbitki, potem fotografie, po czym pokazuje kobietę w dżungli. Filmik jest mojego autorstwa a muzykę skomponował islandzki i pewno nikomu nieznany Sigur Ros. Popatrzcie cierpliwie:

    Wracamy piękną, zacienioną drogą do Siem Reap. Wiele tuk tuków jedzie jeszcze w tamtą stronę. Widno będzie, wszak  4 godziny. Tubylcy machają mi przyjaźnie. Niewiarygodne jacy tu są ludzie. Przyjacielscy, uśmiechnięci, życzliwi. Jesteśmy biali, bogaci w ich mniemaniu. Mogliby nas nie lubić za to i za wiele innych, dużo gorszych rzeczy. U nas jak się komuś wiedzie - ,,…ny Żyd’’ czasem leci tępy, zawistny komentarz. Wyprzedzamy kilku rowerzystów, ponieważ co niektórzy turyści zwiedzają Angor na rowerach. Można je wypożyczyć za grosze (1 dolar za dzień) w licznych wypożyczalniach. Jesteśmy w Siem Reap. Żegnam się z tuk tukowcem na 4 godziny. Ma być o 19 pod hotelem i pokazać mi wieczorne życie tego miasta. Odświeżam się w hotelu i wychodzę szukać jakiegoś miejsca gdzie kupię bilet do Battambang na jutro. Znajduję biuro turystyczne, czy coś podobnego, budzę śpiącego w hamaku chłopca i kupuję bilet na łódź. Będę płynął ok. 8 godzin jeziorem i rzeką z Siem Reap do Battambang. Targuję cenę na 15 dolarów, choć mam wrażenie, że przepłacam. Jeszcze chłopiec ma w tej cenie kupić znaczek na kartkę pocztową do K. (córci) i wysłać na poczcie. Dziękuję mu i wychodzę. Idę poszukać kawy. Po kilkunastu metrach widzę 2, 3 stoliki na chodniku. To wietnamska knajpka. Zamawiam kawę z lodem. Cena - 1500 rieli. Niecałe pół dolara. Do tego herbata. Gratis. Cena dla białasa, raczej. Miejscowi w Kambodży średnio zarabiają 3 dolce dziennie. Za swoją godzinną pensję mogę wypić tu morze kawy. Za swoją dzienną pensję Khmer będzie miał problem w Bergen, gdzie mieszkam,  aby wypić jedną filiżankę kawy. Zostawiam to bez komentarza. 

    Piję i oglądam życie ulicy. Jest miła atmosfera, wielu ludzi oferuje jedzenie z różnego rodzaju wózków, dwukółek, rowerów, kijów, itp. Przejeżdża kambodżański traktor z przyczepą. W pewnej chwili widzę, jak w środku mojej knajpki jakaś kobieta leży sobie na tapczanie.  Cykam fotkę, która ma pokazać, jak oni wykorzystują każdą wolną chwilę, żeby poleżeć w cieniu. Zauważa to i coś szepce do szefowej. Po chwili ta przychodzi i:
- Cooo? Podoba ci się moja siostra?- pyta.
- Nie, nie, ja tylko tak fotkę chcia…
- Zrobiłeś jej zdjęcie, to znaczy, że ci się podoba - rzecze do mnie wietnamskim angielskim.
- Nie, nie, ja tylko…
- Dobra, słuchaj - mówi – ona ci zrobi dobry masaż za 4 dolary. Godzinę albo półtora, z happy endem.
-  Nie, nie ja tylko kawy…
-  Nie bądź głupi…
I tak mnie namawia do grzechu ze 2, 3 minuty, a ja się wiję jak piskorz. Jednak moje kłamstwo, że przyjdę wieczorem o 8-ej powoduje, że daje mi w końcu spokój.  Przyszedłem się napić kawy a tu się okazuje, że oferują też desery ;).  Kurczę, nie jestem seksturystą. Nie pojechałem do Pattayi w Tajlandii, czy do Sihanoukville w Kambodży, gdzie jeździ wielu rządnych tego typu rozrywki. Ale i tu spotykam się, nie bójmy się tego wyrażenia, z nadzwyczajną gościnnością w kroku.

   Postanowiłem coś zjeść.  Oczywiście nie w restauracji dla białasów, tylko jak miejscowy. Kilkaset metrów spaceru i już widzę odpowiednie miejsce. Oto rodzinny interes na poboczu ulicy. Kilkuosobowa rodzina mieszka tutaj i ma dwie jakby lady na których skwierczą na grillu szaszłyki, ryby, warzywa i inne dobra. Tu zarabiają, tu żyją. Mają hamaki,TV, rowery, kilka wychudzonych kur. I sielską, rodzinną atmosferę. Zamawiam rybę, ryż i małego, zmrożonego w lodzie Angkorka. Sztućców nie podają, nie ma. ,,Jedz jak człowiek - palcami’’ -  domyślam się bardziej niż rozumiem. I tak mam szczęście, że jest stół. Normalnie, jedzą  siedząc na matach, po turecku. Gdy jem, rozmawiamy, oni po khmersku, ja po polsku. Chłopiec przyjechał ze szkoły i zajada szaszłyka. Nie wykluczam, że ze szczura! Jest miło, bardzo miło, nieziemsko się czuję wśród tych serdecznych ludzi. Ryż jak ryż, paskudny, ryba wyśmienita. W pewnym momencie córka matce przeszukuje głowę przy stole w poszukiwaniu gnid lub wszy. Nie ma problemu, nie dziwi nic. I nie przeszkadza. W Europie to by było nie do przyjęcia dla mnie, ale tu nie przeszkadza. Można się o tym przekonać dopiero będąc tu, wdychając tutejsze powietrze, będąc wśród tych ludzi. Tak serdecznych, uśmiechniętych, ciekawych świata, życzliwych. Chciałoby się swoje serce dać im na tacy. Tacy są. Płacę, dziękuję i idę na przedwieczorny spacer po zaułkach miasta. Spaceruję chyba z półtorej godziny, podziwiając egzotykę miejsca. Pierwszy raz w Azji. Dziwi wiele rzeczy. Jakże odmienny świat od naszego. Ale tu ludzie wyglądają na szczęśliwszych niż w Europie. Mimo biedy. Takie odnoszę wrażenie. W Europie twarze wydają się ,,wykrzywione dobrobytem”. Tu jest inaczej. Bardzo inaczej.





   
   O 19 wychodzę przed hotel. Okazało się, że kierowca tuk tuka czeka na mnie już od 18-ej. Rozpiął hamak pomiędzy drzewem a maszyną i kima. ,,Na wszelki wypadek, jakbyś mnie potrzebował wcześniej, Ser". Rozbraja mnie to. Jak tu nie kochać tych ludzi? W Europie takie coś się raczej nie zdarzy. Z hamakiem na pewno. Jeździmy i zwiedzamy wieczorne miasto. Do 22-ej. Potem żegnamy się.
      Nie będę opisywał tego, jak wygląda miasto wieczorową porą, bo to temat na osobny post. Opowiem ostatnią historię tego dnia. Znamienną.
Klapki przed wejściem do fryzjera

Multikino

Jest upał, ale o urodę (białość) trzeba dbać

Ale wielka zabawka
     
    Około 22.30 złapał mnie głód. Postanowiłem coś zjeść na ulicy. Nie za długo mogę zabawić, ponieważ o 5.30 pobudka. Wychodzę, a tu ciemno, głucho, wszystko pozamykane. Widzę tylko pralnie. Kobiety piorą i prasują pośród unoszącej się pary. Małe rodzinne interesy. Przechodzę kilkaset metrów i już jestem bliski rezygnacji, gdy nagle słyszę jakąś muzykę. Idę ku niej. Budynek jakby nasza remiza strażacka na polskiej wsi, tylko bardziej odrapany. (Tu chyba nie mają unijnych dopłat.:))Jest tu totalne zadupie. Białych nie uświadczysz. Trochę strach. Zaglądam do środka i natychmiast cofam głowę. Pośród głośnej muzyki (połączenie disco polo  i khmerskiego hip hopu) grupa ok. 50 wyrostków i kilka dziewczyn bawią się na całego. Alkohol leje się strumieniami. Wielu mocno chwieje się na nogach. Co robić? Jest jak na polskiej, wiejskiej dyskotece. Same swojaki. Gdyby jakiś murzyn czy skośnooki wszedł sam znienacka w takie towarzystwo w Polsce, to raczej marny jego los. Do stolika by nie doszedł. Na swoje zamówienie by się nie doczekał. Tańczyłby nad własnym grobem. Lub szpitalem.  Co tu robić? Pękam trochę. Ale sam nie wierząc w to co robię, wchodzę z mimowolnie zaciśniętymi pięściami. Po Europejsku. Towarzystwo patrzy na mnie z niedowierzaniem…Widzę  w świetle stroboskopów jakieś błyski. To noże?  Może? Nie, to zęby się świecą w rozpromienionych radością twarzach. Podbiega do mnie dwóch z tego towarzystwa, usadawiają przy stoliku, kiwają na kelnera, żeby zagęszczał ruchy. Zamawiam piwo, kurczaka z ryżem i warzywami. Są sztućce. Co rusz ktoś podchodzi do mnie …i robi sobie ze mną zdjęcie. Jeden daje mi swojego maila, chce żebyśmy pisali do siebie. Wciąż zapraszają mnie do stołu ustawionego w podkowę. Wygląda jakby ktoś miał tu urodziny. Niektórzy ściągają podkoszulki, prężą muły. Jak  w Polsce, na wsi, 30 lat temu.  Takie mam cały czas skojarzenia. Niewiarygodne!!! Jest jak w niebie!!! Piję następne piwko, nie chcę wszak nikogo tu urazić. Jest kilka pięknych dziewczyn. Są dumne i nie zwracają uwagi na białasa. I to jest piękne. Jestem lepki od potu, jest gorąco, a wielu chce mnie koniecznie objąć i przytulić! To co tu przeżyłem to najpiękniejsza przygoda dyskotekowa w moim życiu. Nie licząc przygód z kobietami.:)
  
  I niech nikt mi już  nigdy w życiu nie pieprzy o polskiej gościnności !!  Może była, ale kiedyś.

   
    Muszę iść, choć żal. Za 4 godziny pobudka. Wracam do hotelu leciuchno zważony. ,,Dziwny jest ten świat... Przyszedł już czas, najwyższy czas, nienawiść  zniszczyć w sobie…"  Za chwilę wpadnę w kambodżańskie objęcia  Morfeusza. To był piękny dzień. Cudny.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz