środa, 10 września 2014

4. Zapach Bangkoku

28.11.2013
  
   Khao San Road to chyba najbardziej znana ulica backpacerska (podróżników z plecakami) na świecie. To świetna baza wypadowa do dalszych podróży po Bangkoku, Tajlandii lub po całej Azji. Pełno tu guesthousów, hosteli, hotelików. Ceny nie wygórowane, bo klientela tu raczej niskobudżetowa. Mnóstwo biur podróży, gdzie można wykupić wycieczki, bilety,
zamówić taxi na lotniska czy zasięgnąć informacji. Pełno knajp, knajpeczek, również z graniem, stoisk z ciuchami, jedzeniem, badziewiem. Można zjeść prażone robale, zrobić tatuaż, skorzystać z ulicznego masażu stóp, masażu rybiego . Pogadać z egzotami z całego świata. Istny tygiel. Lodziarze, owocarze, sokowcy, pamiątkarze, naciągacze. Kolorowy tłum, lejące się zewsząd piwo i inne napitki. Warto zgooglować lub zyoutubowac ulicę. Ale najlepiej ją odwiedzić. Powąchać. Posłuchać.
   I tu wysiadam z taksówki. Płacę wg taksometru. Z radością konstatuję, że mnie taksiarz nie chce oszwabić. Uderza we mnie fala gorąca. Lotnisko, taksówka, wszędzie była klima. Tu jest po prostu gorąco. Ponad 30 stopni. Mimo, że zaczęła się pora sucha jest trochę wilgotno. Jak dla mnie. Omiata mnie słynny zapach Bangkoku. Zapach który ciężko opisać. Mieszanina która zniewala. Smog, spaliny, zieleń, smażone jedzenie, papryczki chili, wilgoć, woń kadzidełek, śmieci, skwaru i  Budda wie co jeszcze. Dziesiątki woni. Wszystkie zmieszane razem w jeden niepokojąco smrodliwy koktajl. Ale jest to smrodek, który może być przyjemny. Taki jest dwubiegunowy. Moje pióro nie jest wystarczająco lekkie by to opisać. Wchodzi we mnie, w ubrania, do plecaka. Coś mi się wydaję, że szybko się nie przyzwyczaję. A może to jakiś zapach metafizyczny? Muszę znaleźć nocleg, co nie powinno być trudne. Postanowiłem poszukać czegoś nie bezpośrednio na Khao San Road, ale na uliczce w pobliżu. Będzie spokojniej. Trafiam do Rambuttri Village Hotel. Fajna miejscówka. Biorę pokój na 2 doby. Potem może będę chciał zmienić lokum, jeszcze tego nie wiem.

Płacę 1400  bahtów za 2 doby za pokój dwuosobowy. Plus 1000 depozytu. Mam trzymać kwit. Przy wymeldowaniu oddadzą cash. Odnajduję pokój. Na parterze. Otwieram. Spoko. Podoba mi się. Odpalam klimatyzację, lustruję sprzęty. Łazienka O.K., ręczniki, szczoteczki, pasty, papier toaletowy. Obok napis: ‘’Zakaz wrzucania papieru do muszli’’. Jakiś wężyk obok klopa. WTF?! Jest telewizor, lodówka, sejf, wygodne łóżko, 2 prześcieradła na nim, 2 podusie. W oknach kraty. 2 metry od okna rosną wysokie palmy. Fajnie. Widzę tylko pnie. Też fajnie. Walę się na koję. Ło matulu, gdzie ja popadłem? Wszędzie zapach. Drażni, niepokoi, irytuje, wwierca się do nosa, do mózgu. Postanawiam się wykąpać i na miasto. Kurwa, na miasto. Jak to brzmi w Bangkoku. Dziwnie jakoś.  Nie spałem całą noc, ale nie ma mowy o tym teraz. Woda ledwie letnia. Krótkie spodenki com je dostał od przyjaciela Sławka. Amerykańskie. Klapki, koszulka i gotowy. Portfel w kieszeń. Trochę kasy. Reszta pieniędzy i paszport do sejfu. Ze sobą nie wiedzieć czemu i po co biorę ksero strony ze zdjęciem paszportu. A skąd ja mam wiedzieć jak się tu poruszać? Wychodzę na ulicę. Chodzę to tu to tam. Wpadam na kawę do jakiejś knajpki. Plastikowe krzesła, stoliki. WTF?! Kawa po 40 bahcików. Miało być tanio. A tu jak w Europie. 4 złote bandziory chcą. Ale jak szalet to szalet. Siadam, piję. Proszę bandziora żeby mi zrobił zdjęcie moim telefonem. Wychodzę przed knajpę, cyka. Trzeba wysłać na facebooka. Tak się umówiłem z najbliższymi, żadnych strzałek, smsów, skypów. Tylko facebook. Wszyscy będą wiedzieć, że żyję. A i próżność zaspokojona. Ludzie mają fejsa z 3 powodów. Żeby szpanować (lansik), żeby zaspakajać swą próżność i trzeci najważniejszy, ch…. wie dlaczego, czyli tak ogólnie. Idę do 7 eleven, kupuję zapas wody mineralnej i tajską kartę za 100 bathów. Do pokoju z powrotem. Próbuję uruchomić kartę, nie wychodzi mi. Idę do jakiegoś małego biura turystycznego (2 krzesła, stolik i trochę szpargałów) gdzie miła Tajka mi pomaga. Nawiązuje się rozmowa, naganiacz do krawca zagaja, że laska jest wolna, do wzięcia. A kto to jest naganiacz do krawca? Otóż w Bkk szyją garnitury na miarę. Tanio, ładnie i z dobrych materiałów. A często, gęsto przed sklepem krawca jest nagabywacz. ’’Może garnitur dla Wielmożnego Pana?” Cały dzień się praży na ulicy. Oczywiście w świetnie skrojonym gajerku. Nagania do garniturów, a teraz chce mi nagonić laskę. Już go polubiłem. O dziwo (przepraszam za wyrażenie) laska nie ma nic przeciwko temu. Kurna, lubię Bkk. Wszystko idzie jak po maśle. Czyżby Budda i Chrystus mieli meeting w mojej spawie? A ja taki maluczki przecież w tym Bangkoku. A na świecie tyle mają do roboty. No nic. Wysyłam pierwsze zdjęcie na fejsa. Potem chwilę czekam na pierwsze komentarze, komcie czyli. Kurna, życie leci a ja czekam na komcie. O nie. Nie ma głupich. Latam dalej po ulicach. Obserwuję, chłonę otoczenie. Zbliża się wieczór. Siadam na krawężniku na ’’swojej’’ ulicy Rambuttri. Obok kantor wymiany walut. Słyszę jak gość pyta kilkakrotnie Tajki w okienku: ‘’ Do-you-speak-spa-nish? doo-youuu-speeeak-spaaa-nisshh?’’ A ona ni w ząb po angielsku a co dopiero mówić o  hiszpańskim. Kurna, ale gość. Rozbawił mnie setnie. Trzeba coś zjeść, idę parę kroków, zamawiam rybę z grilla. Duża, pięknie wyglądająca, pachnąca. Młoda Tajka podaje, kłania się pięknym waiem i już jej nie ma.  Menu jest po tajsku i angielsku, ale są też zdjęcia potraw, także…. . W menu króluje ryż i makaron. Nie cierpię tego i tego. Nie jestem wybredny, ale tych rzeczy nie lubię. Po prostu. Czuję, że będą z tym kłopoty. Kocham za to ryby. I owoce, których tu pełno. Przeżyję.
    
   Zaczyna zmierzchać. Robi się koło 18-ej. Bkk jest około 1500 km od równika. A na  równiku, wiadomo, noc zapada o 18-ej a świtać zaczyna o 6-ej. I tak przez cały rok. Nadal nie chcę mi się spać. Idę pospacerować. Ludzi jakby przybywa, robi się gwarniej wokoło. Krzesła zapełniają się ludźmi, stoliki jedzeniem. W pewnym momencie czuję, że coś jest nie tak. Ktoś za mną idzie. Jestem na Rambuttri i czuję, że ktoś za mną idzie. Jestem pewien. Odwracam się szybko. Nikogo nie ma. Co jest, kuźwa? Idę dalej, znowu to czuję. Jeszcze mocniej, jeszcze intensywniej. Znów się odwracam. Nic. Idę dalej. Znów. Odwracam się. Nic nie ma. Kuźwa. Idę, odwracam się, …….. jest. Okazało się, że za mną od dłuższej chwili szedł Chang. Po tajsku - słoń. Ale nie taki trąbalski, tylko piwo Chang. Wielkie, cudnie zmrożone, pieniące się wesoło piwko. Nieeee, nieeee, obiecałem sobie. Miałem mocne postanowienie. Idę dalej twardo. Prosto. Ale po chwili nogi mi same skręcają do 7 eleven. Kupuję szybko paczkę Marlboro, zapalniczkę. Wychodzę. Siadam przy jakimś stoliku . Coś niby restauracja na ulicy. Już podchodzi Taj z uśmiechem. Ja mu z uśmiechem, że chcę big Chang. I już się leje zimny, złocisty płyn do kufla. Tego mi było trzeba. Cały dzień w tym upale, skwarze. Booooski smak, booooski chłód. Wątroba aż się śmieje z zachwytu. Trzustka przebiera nogami. Płuca się goją. Co ten Bangkok wyprawia? Jest On - Bangkok, jego zapach i ja. Jest jak w niebie. Siedzę uchachany od ucha do ucha, patrzę na coraz gęstszy tłum przelewający się ulicą w tę i w tę. Jest mi dobrze. Pierwszy dzień na innym kontynencie. Co za radość, wszystko idzie jak z płatka, a tyle było obaw. Niepotrzebnie. Po jakimś czasie podchodzi do mnie dziewczę młode i proponuje mi coś na patykach. Patrzę i ……. , o kurka, skorpiony.
Chciałem zjeść coś egzotycznego, obrzydliwego. Miałem to w planach. Ale tak od raaazu? W pieeerwszy dzień? Wieeeczór? Właściwie…… A, właściwie. O.K. ‘’Ile’’- pytam. 100 baht. Ok. Biorę. Jednego. WTF?! (cholera jasna) Co teraz? A raz kozie śmierć. Kozłowi, raczej. Ustawiam lustrzankę na stoliku, włączam nagrywanie …… i ….. jem gada. A raczej stawonoga.  https://www.youtube.com/watch?v=cXTZZnxsmrA
     Mam wyśmienity humor. Zmieniam lokum. Knajpka 50 metrów dalej. Leci jak wszędzie na plazmie liga mistrzów czy coś. Kopią piłkę, w każdym razie. Lokal nie ma ściany bocznej od chodnika. Obserwuję życie uliczne. Gadam z jakimś Włochem i Szwedem. Miło. Idę dalej. Przy końcu ulicy knajpka indyjska. Ma ścianę i standardowe wejście. Przed drzwiami klapki. Zsuwam swoje i już jestem w środku. Jakieś takie pufy do leżenia. Idę na piętro, taras, walę się na puwę, pifko. Wróć, walę się na pufę, piwko. Tak miało być. Mało ludzi i nudą wieje. Idę tylko jeszcze do kibelka. Głupio tak boso stać przy pisuarze, ale co tam. Opuszczam lokal. Zakładam klapki. Dochodzi 21. Może by tak spać? Aaa,  jeszcze pochodzę ze 20 minut. Nie chce mi się spać. Dochodzę spacerkiem na drugi koniec Rambuttri.  Stoi tu kilka tuk tuków (motoriksz). Nagle jeden z tuk tukowców nagabuje mnie. ‘’Może gdzieś podrzucić, Mister?’’ Chciałem podziękować, że nie, że nie trzeba, ale stało się coś dziwnego. Ta część mnie, która jest odpowiedzialna za ciekawość świata sama zaczęła mówić bezwiednie i zapytała go cichutko ’’Could you show me truly night live in Bangkok, please?’’ (Możesz mi pokazać nocne życie Bangkoku?) Gość ucieszył się wyraźnie i już mnie upycha do tuk tuka. ‘’Hola, hola, ale ile chcesz gościu?’’,  pytam. ‘’100 bahtów za noc.’’ I już jadę tuk tukiem. Wiem dlaczego tak tanio. Czytuje się  podróżnicze blogi;).       Z piwkiem w ręku, z rozdziawioną śmiechem japą, z wiatrem we włosach jadę kolorową, błyskającą światełkami motorikszą w wielkomiejską noc. Bangkok szeroko rozpościera swe pulsujące neonami ramiona. Wchodzę w nie, wjeżdżam w nie z ufnością, euforią i podnieceniem. Bangkok zasysa swą kolejną ofiarę. Jest cudnie……




2 komentarze: