29.11.2013
Po obejrzeniu Wat
Arun udajemy się na przystań. Chcemy przedostać się na drugi brzeg. Tramwaje wodne to super tani
transport i jest dla mnie atrakcją samą w sobie.
Bilet kosztuje
kilkanaście bahtów. Podobno
dziennie wozi się rzeką 200 000
pasażerów. I teraz ja będę się woził. Jak blokers na dzielni. Wciąż nie mogę się nadziwić jak duży jest ruch na rzece. Gdzieniegdzie
na powierzchni unosi
się kożuch hiacyntów wodnych. Na przystani czeka grupka ludzi.
Podjeżdża, czy raczej podpływa tramwaj. Wyskakuje majtek, cumuje, szybko
wysiadka, wsiadka i już płyniemy.
Miejsce siedzące, tłoczno, bileterka sprzedaje bilety. Po kilkunastu minutach nasz
przystanek - przystań. Trzeba się uwijać przy wysiadaniu, tramwaj nie czeka.Taj w tramwaju wodnym, który akurat przepływa obok Wat Arun. |
Postanawiamy się
przejść do Wielkiego Pałacu a po drodze coś zjeść. Gdzie? A na ulicy. Jest
jakiś kociołek przy drzewie i durli, wrze coś pod pokrywką.
Zajmujemy miejsca
na krzesłach przy stoliczku. Krzesła plastikowe, stolik blaszany. Odrapany.
Menu nie ma, trzeba zajrzeć do gara. Zamawiamy
czarną zupę z kluskami jakimiś,
czy coś. Zamawiamy, czyli bierzemy co jest. Talerz oszczerbiony. Drobnocha.
Jem. Hmmm, dobre. To zajadam. W drzewo wbity gwóźdź, na gwoździu wisi chochla,
za mną kobieta myje gary. Studzienka odpływowa przy krawężniku, miski porozkładane
- kultura. Sanepidu to tu chyba nie
mają. I zusów, srusów. I dobrze.
Bezrobocia dzięki temu praktycznie nie
ma. Każdy ma zajęcie. Obserwuję życie wokoło. Ludzie businessu, mnisi,
studenci.
Wszyscy jedzą, piją , rozmawiają. Koleżanka mówi
mi, że tak tu się jada, na ulicy. Oczywiście są knajpki, knajpeczki,
restauracje, ale wielu lubi zjeść w przydrzewnej garkuchni. Ona sama w swoim
jednopokojowym mieszkaniu, które dzieli z koleżanką nie ma kuchni. Je się na
ulicy, albo kupuje jedzenie w woreczku, np. zupę i zjada się w domu plastikowym sztućcem lub pałeczkami. ,,A kawa? Co jak chcesz się
napić kawy?’’ ,pytam. ,,Idę na ulicę’’, odpowiada. ,,A ha’’, konstatuję.
Przynajmniej nie muszą myć garów. No to luksus mają…w pewnym sensie. Trzeba patrzeć pozytywnie. Tuk tuk przy Wielkim Pałacu Królewskim, Bangkok. |
Lustruję teren.
Jest ciekawie. Niedaleko jest małe targowisko amuletów. Tajowie je kochają, to
nie chińszczyzna, oooo nie. Całe stosy świecidełek, głównie związanych z
buddyzmem. Jakiś tajski businessman w nienagannie czystej, białej koszuli,
zaopatrzony w szkło powiększające szuka
nowego talizmanu. Przez cały czas gdy
jem tą czarną polewkę on stara się coś dla siebie wyszukać. Bierze z pietyzmem
do palców jednej ręki jakąś małą rzecz a
druga ręka podnosi do oka wielką lupę. Są tu monety, pierścioneczki,
figurki, wisiorki. Panuje skupienie. Kto
wie? Może czeka go dziś ubicie wielkiego interesu? Może podpisze miliardowy
kontrakt? Amulet się przyda. Skończyliśmy jeść, idziemy już w stronę pałacu a
człowiek interesu dalej szuka swojego szczęścia.
Mijamy sporo
mnichów. W pewnym momencie moja koleżanka opowiadając mi o ich życiu, mówi mniej więcej tak : ,,Mnisi nie mogą dotykać kobiet’’. ,,A dzieci?’’, rzucam bezwiednie twardy
dowcip, którego na szczęście nie zrozumiała. Trochę dowaliłem do pieca, ale co tam.
Idziemy wzdłuż Wielkiego Pałacu Królewskiego. Po
chwili wchodzimy w olbrzymią bramę. Wejście jest płatne, 400 bathów. Są dwie kolejki. Tajowie wchodzą
za darmo. Płacą tylko zagraniczni turyści. Jestem mile zaskoczony. Po pierwsze,
bo nie muszę płacić za koleżankę, po drugie, lubię fajne rozwiązania. Mam
wrażenie,że w Polsce najchętniej zrobiono by odwrotnie. Polacy płacić, Niemcy
za friko. Ale może się czepiam. To ten upał, pewnie.
Wielki Pałac jest jednym z najważniejszych miejsc w Bkk.
Może najważniejszym. Ludzi całe mnóstwo. Teren kompleksu to budynki świeckie i
sakralne. Najznamienitsze to sam Pałac Królewski, w którym jednak już król nie
mieszka, ale odbywają się najważniejsze uroczystości państwowe i świątynia Wat Phra Kaew (Świątynia Szmaragdowego Buddy).
Przepych, bogactwo, cuda, wianki, tak to określę.
Piękne detale, ozdoby,
ornamenty. Nie sposób tego wszystkiego sfotografować nawet w niewielkim procencie, tym bardziej, że w niektórych miejscach fotografowanie jest zabronione. Nie ma tu jednak duchowej atmosfery skupienia. Jest za to tłum
ludzi. Niemniej jednak robi to wszystko wielkie wrażenie. Chodzimy koło 2
godzin i opuszczamy teren. Bierzemy tuk-tuka i wracamy na Khao San Road. Do
domciu. Na piweczko.
Najpierw hotel, odświeżamy się i już siedzimy w cieniu drzewa pijąc, jedząc,
rozmawiając. Tu słyszę najbardziej niezwykły komplement jaki w życiu
usłyszałem. ,,Masz, Artur, pięknie białe nogi”. OMG! Ale jaja, mam nogi jak
młynarz. Martwy młynarz, powiedziałbym. Czasem, aż oczy bolą jak się długo
patrzy. A tu takie coś usłyszałem. Ależ ona kocha biel skóry.
Gdy byliśmy
chwilę temu w sklepie 7 eleven i powiedziałem, żeby sobie coś wzięła a ja
chętnie zapłacę, to wzięła 2 kremy wybielające. Potem zmieniliśmy lokal i potem
jeszcze inny lokal, a potem jeszcze i jeszcze, aż poszliśmy budować przyjaźń
polsko - tajską, czyli padliśmy spać po ciężkim i pełnym wrażeń dniu.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz